Rejs do Douarnenez



24 lipca 2006


Zabawne, że jeszcze dziesięć dni temu nikt z nas nie spodziewał się, że popłyniemy na pokładzie Soterii do Francji, a już szczególnie, że stanie się to wkrótce! Ale jako że życie pełne jest niespodzianek, wszystko może się zdarzyć…

Wszystko przez Charlie’go!

....................Photo: Courtasy of Charlie
.
Poznaliśmy się zaledwie dwa tygodnie temu na kei. Charlie opowiedział nam o festiwalu łodzi drewnianych w Douarnenez, niedaleko Brestu, gdzie wybiera się wraz ze swoją dziewczyną – Priyą, ojcem i bratem, na pokładzie PYM – ponad trzydziestoletniego jachtu jego ojca.

Hmmm… Festiwal drewnianych lodzi... A Soteria jest przecież z drewna…

Pomysł popłynięcia Soterią do Douarnenez był tak zwariowany i niemal nierealny, że postanowiliśmy go mimo wszystko zrealizować. Pierwszy krok to przekonać Kapitana.
Jak się wkrótce okazało, nie to było najtrudniejsze zadanie…

Nasz jacht stoi w marinie w Portslade, a na pokładzie codziennie porozkładane są rozmaite narzędzia. Już miesiąc wcześniej zaczęliśmy prace pielęgnacyjne. Szlifowanie drewnianych elementów z resztek lakieru

i lakierowanie na nowo

– kto wie ile radości może przynieść widok pięknego drewna mahoniowego lub iroco, pokrytego lśniącym lakierem, które właśnie za Twoją sprawą przeszło metamorfozę, będąc jeszcze niedawno w zupełnie innym stanie? -
uszczelnianie pokładu w miejscach, gdzie przeciekał – swoją drogą to była dla nas wielka lekcja sztuki szkutniczej i historii budownictwa okrętów –






szlifowanie i malowanie burt,




drobne usprawnienia itp.






Wszystko to, by 74-letni jacht wyglądał jak nowy.




Na pomysł zorganizowania czarterowego rejsu, nasz Kapitan zareagował ochoczo.


Już następnego dnia mieliśmy pościągane z Internetu wszystkie szczegóły odnośnie festiwalu i wysłaliśmy mailem zgłoszenie.
No i jeszcze jedno – jako zawodowa załoga – pierwszy i drugi oficer – dostaniemy wynagrodzenie za pracę, jaką jest – mówiąc w skrócie – wycieczka do Francji :)

Tak naprawdę teraz zaczął się wyścig z czasem. Musimy zorganizować akcję reklamową, znaleźć załogę i przygotować jacht. Jak zawsze z pomocą przyszedł nam Internet. Dzięki niemu w ciągu kilku zaledwie dni znaleźliśmy ludzi, którzy mają wolne dwa tygodnie i mogą się wyrwać w tak spontaniczny rejs. Może nie zapełniliśmy wszystkich koi, ale jak się potem okaże – to nawet lepiej…

Cumy rzuć, żagle staw! Płyniemy!
Załogę stanowią: Adrian,
Duncan,

Ian,

Tim,


nas dwoje i Kapitan. Piękne słońce i lekki wietrzyk. Pod pełnymi żaglami, zostawiamy starą Anglię za rufą. Niestety wkrótce wiatr „siadł” zupełnie i uruchomiliśmy „diesel-grota”. Soteria pruje z pluskotem morze, które jest teraz nieprawdopodobnie gładkie i delikatne jak aksamit.


Monotonny dźwięk silnika, brak jakiegokolwiek ruchu statków w zasięgu wzroku, lekkie słońce – nienarzucająco wprowadzają atmosferę odprężenia…relaxu i… senności…
(14:06)

(14:07)


25 lipca 2006

Dziś na lunch istne szaleństwo! Patrycja - nasz Kuk i drugi oficer w jednej osobie, zaserwował pyszne, pachnące wanilią i rodzynkami RACUCHY :) Dwa „czubate” talerze wylądowały dokładnie pomiędzy siedzącą na deku załogą,



która od dawna zaintrygowana zapachami dochodzącymi z kambuza, wreszcie mogła posmakować polskiego smakołyku. Mmmmmm, palce lizać! Racuchy rozeszły się błyskawicznie!
Już całą dobę idziemy na silniku i nic nie wskazuje, żeby coś miało się zmienić. Prawdopodobnie tak będzie już do samego Douarnenez...


26 lipca 2006

Dopływamy! Od kilku godzin towarzyszy nam lekki wiaterek. Już po jego pierwszym podmuchu zniecierpliwieni wciągnęliśmy na maszty wszystkie płótna.


Już od pewnego czasu wokół pojawiają się jachty o rozmaitych kształtach kadłuba i przeróżnych rodzajach ożaglowania, nadciągające z różnych stron.



Szczerze mówiąc, nie miałem pojęcia, że możliwe są tak rozmaite kombinacje żagli na jednym jachcie, jakie teraz mogłem oglądać przez… lunetę :).



Wszystkie okręty podążają w tym samym kierunku.


Przypomina mi to wyjazdy na zloty garbusów. Im bliżej byłem miejsca, w którym odbywał się zlot, na który właśnie zmierzałem, tym więcej kolorowych garbusów z różnych stron kraju spotykałem na drodze i pobocznych parkingach, a wszystkie kierowały się do tego samego celu :).

Niedługo zwodujemy ponton,

więc będzie okazja żeby „obfotografować” Soterię pod pełnymi żaglami z poziomu wody i niewielkiego dystansu.


Po sesji zdjęciowej oczom załogi ukazały się zabudowania miasteczka Douarnenez,

więc zwinęliśmy wszystkie żagle i na silniku z ogonem w postaci pontonu skierowaliśmy bukszpryt w kierunku wejścia do portu.


Ponton z mocnym silnikiem jest konieczny w ciasnych marinach. Pomaga „zaparkować” jacht popychając z boku jego dziób i zmniejszając tym samym promień skrętu. Tym razem nie używaliśmy jednak pontonu jako „tug’a”. Przez radio UKF organizatorzy festiwalu skierowali nas do „basenu rybackiego”, który przeznaczony był dla jachtów wielkości Soterii czyli ok. 25 metrów.
Okazało się, że ponieważ przybyliśmy dzień przed rozpoczęciem festiwalu – dokładnie w środku tygodnia – ten basen portowy zajmowało dopiero kilka innych jachtów,

wszystkie – tak jak my – stojące na bojach, czyli bez bezpośredniego zejścia na keje. Ponton posłużył nam zatem do komunikacji z lądem. Wieczorem udaliśmy się na spacer i pierwsze zwiady :)

27 lipca 2006

Od rana do obydwu basenów portowych zawijają coraz to nowe jednostki.





Organizatorzy przygotowali na najbliższe dni wiele atrakcji. Tematem przewodnim tegorocznego festiwalu jest ratownictwo morskie i bezpieczeństwo na morzu. Zwiedzający mogli oglądać manewry służb ratowniczych z udziałem najnowocześniejszych łodzi i śmigłowców, ale także dowiedzieć się jak na przestrzeni ostatnich wieków rozwijało się ratownictwo morskie, jak w poszczególnych okresach wyglądały łodzie ratunkowe we Francji i Europie. Zorganizowano spotkania z ludźmi uratowanymi a także z ratownikami, którzy opowiadali o swoich przeżyciach.



Do dyspozycji zwiedzających oddano kino, w którym przez cały czas trwania festiwalu wyświetlane były filmy o tematyce marynistycznej – nie tylko poświęcone ratownictwu – historyczne, dokumentalne, naukowe, ale także kreskówki edukacyjne dla dzieci. Ogólnie dla dzieci przewidziano mnóstwo atrakcji: szkoła żeglowania – podstawy w praktyce, basen z modelami statków sterowanymi przez radio, wystawa makiet rozmaitych typów statków – od budowy prostego drewnianego kajaka, poprzez różne rodzaje łodzi (w tym oczywiście ratunkowych), jachtów i żaglowców drewnianych, aż po skomplikowane miniatury drewnianych statków napędzanych silnikami parowych. Dla tych dorosłych dzieci dodatkowo pokazy sztuki szkutniczej – np. budowa szkieletu jachtu drewnianego, pokazy rzemieślników tworzących przed wiekami narzędzia dla rybołówstwa i wiele, wiele innych.


Dopełnieniem całości jest doskonała gastronomia i potrawy przygotowywane w tradycyjny sposób.




W tym roku festiwal świętuje 20 rocznicę. Organizatorzy spodziewają się około 600 jednostek!


Świeci piękne słońce, w powietrzu unosi się zapach wędzonych ryb,


a z brzegu na pokład docierają niesione wiatrem dźwięki szant i uliczny gwar. Nie czekając długo, rzuciliśmy się w wir festiwalowego życia.


Douarnenez to piękne miasteczko rybackie położne w Bretanii a więc już nad Oceanem Atlantyckim. Żyje w nim około 17 tyś. mieszkańców. Główna uliczka oczywiście wiedzie wzdłuż największego basenu portowego. Jest tam mnóstwo kafejek i restauracji serwujących najwymyślniejsze specjały prosto z morza.


Przez najbliższe kilka dni dodatkowo będą tu stały stragany z książkami o tematyce marynistycznej,


gadżetami i „modą” żeglarską, rozmaitym osprzętem do jachtów klasycznych i nowoczesnych, linami, blokami etc.


miejscowymi winem, serwowanym wprost z przywiezionych tu wielkich beczek a także stoiska ze świeżymi owocami morza i rybami podawanymi jak hamburgery – na wynos.


Wokół mrowie ludzi – żeglarzy – w sumie przypłynęło tu przecież kilkaset jednostek – i turystów, którzy przyjechali specjalnie, by podziwiać historyczne żaglowce i inne piękne łodzie drewniane. Festiwal w Douarnenez to wielkie święto i radosny nastrój


zauważyć można wszędzie. Życie, zarówno na ulicach jak i na wodzie – pomiędzy jachtami – toczy się intensywnie przez całą dobę.



Spacerując natrafialiśmy na spontaniczne śpiewy uliczne


i bardziej zorganizowane koncerty.
Jeden z nich szczególnie przykuł naszą uwagę nie tylko świetną muzyką, ale też oryginalnymi instrumentami na których grali muzycy, np.: szczotka ryżowa z długim kijem (w sam raz do szorowania pokładu) oparta na wielkiej plastikowej donicy odwróconej do góry dnem z rozpostartą pomiędzy gumą :)


Natrafiliśmy też na niesamowitą restaurację na świeżym powietrzu. Wielkie drewniane ławy a na nich…czarne plastikowe wiadra. Na początku myśleliśmy, że może sprzątają i jest jeszcze zamknięte ale przecież tam siedzi kupa ludzi. Jak się zaraz okazało, na stołach oprócz wiader leżą też potężne młotki… Hmmm, czy to aby na pewno restauracja? Nie powstrzymałem się i zajrzałem do jednego z kubełków. W środku zobaczyłem wielkie muszle. Więc to tak! Zajadają ślimaki! I każdy musi je sobie sam rozłupać! Niezły folklor :) Tego dnia wybraliśmy się jeszcze załogą na wspólny obiad do knajpki,


było to zarazem pożegnanie Tima, który musiał wracać do pracy do Anglii. Reszta dnia upłynęła na szwędaniu się po okolicy, zawieraniu nowych znajomości i podziwianiu stale powiększającej się ilości pięknych jachtów.