Załoga Soterii została zaproszona na pokład pływającego muzeum Pascal, gdzie urządzali wraz z mężem

przyjęcie na świeżym powietrzu.


Oprócz ciekawych ludzi spotkaliśmy się tam z wybornymi serami i winami francuskimi… była nawet muzyka na żywo

i wspaniałe kelnerki ;).

Tym razem dla odmiany kropi lekki deszcz.
Nie przeszkadza to jednak ani gościom bawiącym się na pokładzie ani tłumom zgromadzonym na terenach festiwalowych. Wszak żeglarze nie są przecież z cukru ;)

W pewnym momencie, gdzieś z daleka, do naszych uszu dotarły dźwięki bębnów. Muzyka na ulicy? To specjalnie coś dla nas! Przeprosiliśmy na chwilę gości i pobiegliśmy w kierunku, z którego docierały dźwięki. Im bliżej muzyki tym tłumek na ulicy gęstszy. W końcu zobaczyliśmy około 20 bębniarzy obojga płci, tańczących razem w układzie choreograficznym i wprawiających w drżenie kilkanaście różnych rodzajów bębnów. Na każdym z nich widniała nazwa zespołu: MULEKETU.

To co ostatecznie trafiało do ucha widzów/słuchaczy to rytmy reggae i rumba podane w bardzo dynamiczny i ekspresyjny sposób. Wszyscy uśmiechnięci, sprawiający wrażenie jakby bębny i muzyka były częścią ich samych. Po każdym utworze – owacje, po koncercie – bisy – ludzie nie chcieli ich wypuścić z kręgu, który stworzyli. Całe muzyczne „zajście” oczywiście zostało utrwalone mikrofonem Patrycji.

Na koniec Pati nagrała jeszcze krótką rozmowę z leaderem zespołu – Tobbym

i po pół minuty konwersacji zaprosiła cały zespół do zagrania koncertu na decku Soterii! Umówiliśmy się na dzień następny. Po powrocie na przyjęcie u Pascal, zakomunikowaliśmy radośnie Kapitanowi, że jutro gościmy kilkudziesięciu bębniarzy. Trzeba tu zaznaczyć, że jest dość radykalny w niektórych poglądach… Krótko mówiąc – wszystko, oprócz muzyki klasycznej – to POP, a tym samym wymysł szatana… Tym bardziej trzeba przyznać, że przyjął nowinę ze stoickim spokojem, wręcz spiął się w pozytywnym tego słowa znaczeniu i stanął na wysokości zadania – zniknął gdzieś później na godzinę, po powrocie zakomunikował że „dogadał” się z jachtami stojącymi w głównym basenie portowym i jutro rano przenosimy się tam – do samego centrum wydarzeń. To było mistrzowskie zagranie, bo w porcie, w którym staliśmy po pierwsze byliśmy troszeczkę na uboczu i oddaleni od brzegu, a po drugie transport bębniarzy i sprzętu małym pontonem to dość kłopotliwa sprawa. Reszta dnia gdzieś umknęła przyćmiona jutrzejszym wydarzeniem.
przyjęcie na świeżym powietrzu.
Oprócz ciekawych ludzi spotkaliśmy się tam z wybornymi serami i winami francuskimi… była nawet muzyka na żywo
i wspaniałe kelnerki ;).
Tym razem dla odmiany kropi lekki deszcz.
Nie przeszkadza to jednak ani gościom bawiącym się na pokładzie ani tłumom zgromadzonym na terenach festiwalowych. Wszak żeglarze nie są przecież z cukru ;)
W pewnym momencie, gdzieś z daleka, do naszych uszu dotarły dźwięki bębnów. Muzyka na ulicy? To specjalnie coś dla nas! Przeprosiliśmy na chwilę gości i pobiegliśmy w kierunku, z którego docierały dźwięki. Im bliżej muzyki tym tłumek na ulicy gęstszy. W końcu zobaczyliśmy około 20 bębniarzy obojga płci, tańczących razem w układzie choreograficznym i wprawiających w drżenie kilkanaście różnych rodzajów bębnów. Na każdym z nich widniała nazwa zespołu: MULEKETU.
To co ostatecznie trafiało do ucha widzów/słuchaczy to rytmy reggae i rumba podane w bardzo dynamiczny i ekspresyjny sposób. Wszyscy uśmiechnięci, sprawiający wrażenie jakby bębny i muzyka były częścią ich samych. Po każdym utworze – owacje, po koncercie – bisy – ludzie nie chcieli ich wypuścić z kręgu, który stworzyli. Całe muzyczne „zajście” oczywiście zostało utrwalone mikrofonem Patrycji.
Na koniec Pati nagrała jeszcze krótką rozmowę z leaderem zespołu – Tobbym
i po pół minuty konwersacji zaprosiła cały zespół do zagrania koncertu na decku Soterii! Umówiliśmy się na dzień następny. Po powrocie na przyjęcie u Pascal, zakomunikowaliśmy radośnie Kapitanowi, że jutro gościmy kilkudziesięciu bębniarzy. Trzeba tu zaznaczyć, że jest dość radykalny w niektórych poglądach… Krótko mówiąc – wszystko, oprócz muzyki klasycznej – to POP, a tym samym wymysł szatana… Tym bardziej trzeba przyznać, że przyjął nowinę ze stoickim spokojem, wręcz spiął się w pozytywnym tego słowa znaczeniu i stanął na wysokości zadania – zniknął gdzieś później na godzinę, po powrocie zakomunikował że „dogadał” się z jachtami stojącymi w głównym basenie portowym i jutro rano przenosimy się tam – do samego centrum wydarzeń. To było mistrzowskie zagranie, bo w porcie, w którym staliśmy po pierwsze byliśmy troszeczkę na uboczu i oddaleni od brzegu, a po drugie transport bębniarzy i sprzętu małym pontonem to dość kłopotliwa sprawa. Reszta dnia gdzieś umknęła przyćmiona jutrzejszym wydarzeniem.