30 lipca 2006

Jesteśmy już gotowi na przyjęcie muzyków. Okazało się, że jacht, do którego mieliśmy stanąć „along side”, czyli burta w burtę, za chwilę wychodzi i zwalnia miejsce całkowicie. Świetnie! Zatem będziemy nie tylko w głównym basenie portowym, wśród wielkich żaglowców i największych tłumów ale także zacumujemy przy samej kei – będzie nas widać znacznie lepiej niż przypuszczaliśmy! Załoga już przytargała ze sklepu zapasy wina i piwa (i podobno nawet wodę mineralną), które będą nas doskonale chłodziły, gdyż od rana znowu świeci piękne słońce. Punktualnie o 1500 na kei pojawia się cała ekipa MULEKETU. Tak się złożyło, ze akurat była wtedy „niska woda” i na jacht można się było dostać tylko schodząc kilka metrów w dół po drabinie, daliśmy jakoś radę ze sprzętem i mogliśmy się wszyscy – zespół i załoga – poznać nawzajem. Dowiedzieliśmy się m.in. że spotykają się na próbach 3 razy w tygodniu na parę godzin i że we Francji jest kilka zespołów grających podobną muzykę. Raz do roku wszyscy zjeżdżają się do Paryża na gigantyczny koncert 150 bębniarzy! Grają na różnego rodzaju imprezach, głównie na ulicach, promują też w ten sposób swoją pierwszą płytę CD. Większość była pierwszy raz w życiu na jachcie, w szczególności na tak starym. Dla nich więc to też wielkie przeżycie, tym większe, że są na festiwalu łodzi i mogą zagrać koncert na łodzi.

Pora zacząć! Wokół słychać tylko gwar zwiedzających, nagle rozległy się potężne, niskie basy – na razie solo – jednego tylko, największego bębna – to było wezwanie do boju.



Wnet ruszył akompaniament kilku innych, znacznie mniejszych bębnów, „napędzanych” już nie wielkimi pałkami z miękkimi kulkami na końcach, lecz wiotkimi jak z trzciny pałeczkami, za nimi „weszły” bongosy i cala reszta zagrzmiała potężnie.



Muzycy zajęli na pokładzie większość wolnej przestrzeni. Byli dosłownie wszędzie: jedna sekcja na nadbudówce kabiny nawigacyjnej, druga na dachu głównego salonu, jedni na pokładzie inni na ławeczce za kołem sterowym…



Co jakiś czas układ się zmieniał, tak jak zmieniały się tańce jakie wykonywali podczas gry. Na kei zaległ tłum wpatrujący się w śliczną „Soterkę” daleko w dole.



Wszędzie widać powystawiane obiektywy aparatów. Co więcej, widownia zaczęła pojawiać się również od strony wody – w basenie portowym oddzielającym keję przy której stoimy od głównej ulicy miasteczka, pojawiły się mniejsze i większe jednostki unoszące się jako-tako na powierzchni, zapełnione tańczącymi załogami z aparatami w rękach.




Nawet na innych jachtach kotwiczących w okolicy, większość twarzy skierowana była w stronę sceny i muzyków. I znów, po każdym utworze – owacje a po koncercie bisy. W między czasie woda podniosła się znacznie, także scena była coraz bliżej widowni stojącej na kei. Kiedy bębny definitywnie umilkły, oprócz oklasków na cały port rozległy się syreny z okolicznych żaglowców, którym zawtórowały rogi mgłowe z innych, mniejszych jachtów.



Ten przepiękny salut był wzruszającym ukoronowaniem całego wydarzenia. Po koncercie na pokład przyszli goście, miejscowa telewizja i „nadworny fotograf miasta”.



Wszyscy długo rozmawialiśmy podekscytowani o tym co właśnie się wydarzyło.



[wiecej zdjec Muleketu z koncertu niebawem w Galerii]

Wkrótce potem zespół musiał się jednak zbierać, gdyż mieli jeszcze zagrać koncert w innym miejscu. Ponieważ wszyscy zgodnie stwierdziliśmy, że koncert odniósł sukces, postanowiliśmy powtórzyć go dnia następnego. Soteria została już do końca festiwalu w miejscu, które zajmowaliśmy. Jeszcze tego popołudnia gościliśmy na pokładzie Pascal z mężem oraz panią (której imienia w żaden sposób ani nie zapamiętałem ani nie jestem w stanie odtworzyć – mea culpa!) grającą na akordeonie i śpiewającą głosem Edit Piaf.



Jako, że w MULEKETU jest wiele bardzo miłych niewiast, a w naszej załodze – tak się złożyło – prawie wszyscy panowie są singlami – po koncercie wszyscy byli poumawiani na wieczór na randki ;)