01/02 sierpnia 2006

Coraz mniej łodzi wokół. Widać skutki „wielkiego odpływu”. Zostali tylko najwytrwalsi. Podczas ostatniej kolacji w Douarnenez, którą postanowiliśmy zjeść w jednej ze znacznie mniej zatłoczonych już teraz restauracji, spotkaliśmy Johna Lash’a – brytyjskiego żeglarza, muzyka, szantymena i właściciela pięknego drewnianego jachtu, który jest jego domem.



Poznaliśmy go z Patrycją, przechadzając kilka dni wcześniej ulicami miasteczka. Był ciepły wieczór i tłumy zalegały wszędzie. Od czasu do czasu można było zobaczyć „rasowego” żeglarza – wielka broda, jakaś śmieszna czapeczka, wyświechtane, poprzecierane spodnie, bluza z grubego płótna itp. Mijając się z Johnem, spontanicznie zaczęliśmy rozmawiać. Dowiedzieliśmy się co robi w życiu, który to jego jacht i że był kilka razy w Polsce na festiwalu Shanties w Krakowie oraz że przyjaźni się i współpracuje z polskimi szantmenami! Bardzo miło nam się rozmawiało i pożegnaliśmy się serdecznie. Następnego dnia widzieliśmy go grającego i śpiewającego – oczywiście pieśni morza – w jednej z restauracji,



a dziś - zaprosiliśmy go do stolika i razem zjedliśmy posiłek, miło i wesoło gawędząc.



Pati bardzo chciała przeprowadzić z Johnem wywiad – w sumie to był ostatni moment, bo jutro wypływamy. Po kolacji John zaprosił nas do siebie. Wybraliśmy się więc z wizytą we trójkę – wraz z Kapitanem. Przy szklaneczce rumu podziwialiśmy wnętrza i oryginalne rozwiązania jakie John zastosował np.: stół nawigacyjny otwiera się w dwóch płaszczyznach i dwóch kierunkach. Po podniesieniu blatu widać w środku mapy, pomoce nawigacyjne itp. jednak stół można otworzyć jeszcze z boku, razem z przestrzenią na mapy. Wówczas otrzymuje się dostęp do ogromnej lodówki. Cóż za sprytne rozwiązanie! Maksymalne wykorzystanie miejsca na jachcie!

Po części „towarzyskiej” przeszliśmy do części „zawodowej”. Patrycja rozłożyła sprzęt do nagrywania



a ja „odwiozłem” na nasz jacht Kapitana, przeczuwając, że z tym wywiadem trochę się zejdzie… Faktycznie – skończyliśmy o 0440 nad ranem :) i to też tylko dlatego, że tego dnia idziemy w morze i powinniśmy coś-niecoś pospać. Z Johnem pożegnaliśmy się rano. Przyprowadził do nas załoganta, który potrzebował dostać się do Wielkiej Brytanii. Michael, bo tak miał na imię, to następny ewenement.



Gość w wieku pięćdziesięciu kilku lat nigdy w swoim życiu nie postawił stopy na nowoczesnym jachcie. Sam jest właścicielem 100-letniego drewnianego szkunera Black Rose oraz repliki starego żaglowca, nad którą pracuje i ma nadzieję niedługo ją zwodować. Black Rose jest domem Michael’a. I jeszcze jedna niespodzianka – Charlie i Priya wracają z nami do Anglii! W sumie płyniemy teraz w większym składzie niż wyruszaliśmy :)